Serwis www.niedziela.be używa plików Cookies. Korzystając z serwisu bez zmiany ustawień przeglądarki wyrażasz zgodę na ich użycie. Aby poznać rodzaje plików cookie, cel ich użycia oraz sposób ich wyłączenia przeczytaj Politykę prywatności

Headlines:
Belgia: Niewielki wzrost bezrobocia w Brukseli
Polska. Nowy zawód: celebrant ślubny. Zastąpiły kiero
Belgijski gigant chemiczny Solvay odnotowuje spadek przychodów o 11,9%
Polska: Butelkę alkoholu przyniesie kurier. Allegro chce sprzedawać piwo, wódkę i wino
Polska. Premier Donald Tusk: Potrzebujemy dziś pełnej mobilizacji i przemyślanego patriotyzmu
Obraz belgijskiego surrealisty sprzedany za 18,14 mln dolarów!
Belgia: Atrakcje turystyczne w Antwerpii lepiej dostosowane do osób z wadami wzroku
PRACA W BELGII: Szukasz pracy? Znajdziesz na www.NIEDZIELA.BE (niedziela 19 maja 2024, www.PRACA.BE)
Zanieczyszczenie powietrza w Brukseli skraca życie mieszkańców o nawet 5 lat!
Polska: 10 tysięcy nauczycieli straci pracę? To realny scenariusz
Agnieszka Steur

Agnieszka Steur

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Kim jest Tintin? (cz.10)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur


Kim jest Tintin?

Wiele moich znajomych jest minimalistkami. Ich domy są urządzone użytecznie i ascetycznie. Czasem im zazdroszczę tej organizacji i porządku, ale potem wracam do siebie i wiem, że ja taka nie jestem… i tak naprawdę wcale nie chcę być. Przecież należy w przyrodzie zachować równowagę. Ja jestem ich odwrotnością. Taki typ sroki. W domu zazwyczaj mam mały chaos. Jednak w tym bałaganie jest metoda. Dom jest niczym otwarty album ze zdjęciami. Każdy przedmiot ma swoją historię. Każdy pochodzi z innego miejsca. Przez długi czas zbierałam kubki z miejsc, które odwiedzałam. Szafki jednak nie są z gumy, więc kolekcja siłą rzeczy poszerza się bardzo wolno. Jednej rzeczy oprzeć się nie mogę a mianowicie aniołkom. U mnie w domu jest już trochę jak w niebie. Mam aniołki z drewna, szkła i ceramiki. Pochodzą z wielu miejsc na świecie.

Dlaczego o tym piszę? Okazuje się, że bycie sroką może być dziedziczne. Moja córka podobnie jak ja uwielbia zbierać przeróżne przedmioty. Jedną z jej największych kolekcji jest związana z bardzo belgijskim bohaterem a mianowicie Tintinem. Przeglądając jej zbiory pomyślałam, że właśnie o nim dziś napiszę. Moja córka najbardziej dumna jest z komiksu z roku 1946, w którym dialogi napisane są niderlandyszczyzną, której dziś już się nie używa.

Tintin jest głównym bohaterem komiksu „Przygody Tintina” autorstwa belgijskiego pisarza Hergé (właśc. Georges Prosper Remi), który zaliczany jest do najpopularniejszych twórców XX wieku. Bohater znany jest na całym świecie, ponieważ komiksy z języka francuskiego przetłumaczono na ponad 90 języków.

A kim jest Tintin? To młody podróżnik i dziennikarz o smykałce do zagadek kryminalnych. Jest niezwykle odważny i bardzo mądry. Tintin jest również poliglotą, ale nie tylko językowe zdolności są jego zaletą. Potrafi on również prowadzić każdy pojazd, począwszy od motoru a skończywszy na czołgu. We wszystkich jego przygodach towarzyszy mu pies w języku polskim zwany Miluś. Najlepszym przyjacielem jest natomiast, lubiący zaglądać do butelki, kapitan Baryłka.

Może na chwilę zatrzymam się przy tłumaczeniach imion tych bohaterów na kilka języków. Tintin, który również tak się zwie po polsku, po niderlandzku nazywa się Kuifje. Kapitan Baryłka to w oryginale i w języku niderlandzkim kapitan Haddock. Natomiast pies Tintina w oryginale nazywa się Milou po polsku to Miluś, po angielsku Snowy a po niderlandzku Bobbie.

Po raz pierwszy czytelnicy poznali Tintina 30 grudnia 1928 roku, gdy w świątecznym wydaniu belgijskiego tygodnika „Le Sifflet”. Opublikowano w nim krótką opowiastkę o chłopcu i jego małym białym piesku. Swoje imiona dostali dopiero w roku 1929.

Jako indywidualny komiks opowieści o Tintinie wydane zostały w 1930 roku. Był to album zatytułowany „ Les Aventures de Tintin, reporter du Petit "Vingtième", au pays des Soviets” („Przygody Tintina reportera „Petit Vingtiéme” w kraju Sowietów”). W ciągu kolejnych lat wydano 23 książeczki z przygodami młodego reportera. Dwa lata po śmierci autora wydano jeszcze jedną niedokończoną opowieść.

Tintin to nie tylko komiksy, ale i filmy, seriale telewizyjne, programy radiowe, przedstawienia teatralne, gry komputerowe oraz programy dokumentalne. Nie będę o nich pisać, chcę wspomnieć tylko o jednym. O filmie z 2011 roku „Przygody Tintina” w reżyserii Stevena Spielberga. Jest to trójwymiarowy obraz nakręcony na podstawie komiksów, ale szczególnie twórcy wykorzystali wątki z trzech albumów „Skarb Szkarłatnego Rackhama”, „Tajemnica jednorożca” i „Krab o złotych szczypcach”. Film ten jest niezwykły pod wieloma względami. Nie tylko historia jest ciekawa i zajmująca, również to, co zrobili twórcy komputerowej animacji jest zachwycające. W filmie do perfekcji dopracowany jest każdy szczegół, każdy włos, każdy pieg, każde ziarenko piasku. To jeden z tych filmów, które można oglądać wiele razy i człowiek się nie nudzi.

A może by tak wybrać się do muzeum Tintina? To jest dobry pomył! Muzeum znajduje się przy ulicy Rue du Labrador 26, 1348 Ottignies-Louvain-la-Neuve w Belgii.


Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie.

Agnieszka

 


04.08.2019 Niedziela.be

(as) 

 

  • Published in Belgia
  • 0

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Dlaczego Antwerpia to właśnie Antwerpia? (cz.9)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie.
Agnieszka Steur

Dlaczego Antwerpia to właśnie Antwerpia?

Przeszukując strony książek dotyczących historii Belgii z pewnością znajdę odpowiedź na pytanie skąd pochodzi nazwa Antwerpii. Dziś jednak nie chcę dowiedzieć się, co na ten temat mówią naukowcy, chcę poznać legendę opowiadającą o początkach Antwerpii. Oczywiście zawsze można się zastanawiać, ile w legendach jest prawdy a jak wiele zmieniło się z biegiem lat i kolejnymi wersjami tej samej opowieści. Z pewnością również ja ją dziś odrobinę zmienię. Legendy są piękne, choć ta, którą dziś chcę opowiedzieć jest dość brutalna. A jak wiadomo, w każdej legendzie znajduje się element prawdy. Jaki, któż to wie?

Aby opowiedzieć legendę o nazwie Antwerpii muszę cofnąć się do czasów Juliusza Cezara i jego wyprawy do Brytanii. Gdy podążał on w owym kierunku, po drodze pozostawił wielu swoich przyjaciół i sojuszników, którzy mieli utrzymać zdobyte terytoria. Wśród pozostawionych sprzymierzeńców, był również niezwykle odważny wojownik, zwany Slavius Brado. Osiadł on w Gandawie. Jego jedynym celem była walka na rzecz wielkości Rzymu. Każdego dnia dosiadał swego wierzchowca i doglądał tego, co dzieje się na podbitych ziemiach. Nie zwracał uwagi ani na brak snu, ani na głód. Jego ojczyzna była dla niego najważniejsza.

Pewnego dnia Slavius opuścił Gandawę i wyruszył przed siebie, poprzez równiny porośnięte wrzosem. Towarzyszył mu uzbrojony oddział. Silny wiatr zgonił chmury tak nisko, że zdawały się dotykać głów odważnych żołnierzy. Z chmur w niedługim czasie zaczął padać rzęsisty deszcz, który zmienił drogi w bagienne tereny. Konie nie potrafiły unieść zmęczonych nóg.

Dowódca poganiał swych towarzyszy. Nie chciał się poddać pogodzie. Ruszył samotnie na poszukiwanie lepszej drogi. Gdzieś tutaj musi być rzeka, lub przynajmniej strumień, myślał. Znajdę przejście! Dodawał sobie otuchy. Jeden z mężczyzn mu towarzyszących, usłyszał te słowa i potwierdził, że niedaleko płynie rzeka Skalda a przejście przez nią, niewielka mielizna, jest nieco dalej. Niestety jak to w legendach bywa, przejścia przez rzekę strzegł olbrzym. Zwał się Draon Antigonius. Od każdego, kto pragnął przekroczyć rzekę żądał straszliwej zapłaty.

Słysząc te słowa Brado poczerwieniał ze złości. Przecież tak nie może być, ktoś musi stawić mu czoła. Rzymianin dowiedział się jednak, że byli śmiałkowie, którzy chcieli pokonać olbrzyma, ale ich ciała zniknęły bez śladu w odmętach rzeki Skaldy. Brado nawet przez chwilę się nie wahał. „Zmierzę się z olbrzymem!” - powiedział.

Jak powiedział, tak też zrobił. Nie upłynęło wiele czasu a Rzymianie stanęli na brzegu rzeki. Bez trudu dostrzegli, gdzie woda jest płytka. Cały oddział ruszył przed siebie. Dotarli do połowy, gdy nad ich głowami rozległ się ryk. To był olbrzym. Krzyknął tak głośno, że zadrżały kamienie na dnie rzeki. Zażądał zapłaty, a była ona przerażająca. Każdy przekraczający rzekę miał mu oddać swoją dłoń – dosłownie. Olbrzym chciał, aby rycerze jeden po drugim kładli dłonie na kamieniu a on im je odrąbie. Dzielny Slavius Brado nie czekał na pierwszy ruch olbrzyma, rzucił się w jego stronę z wyciągniętym mieczem. Walka była zacięta, mimo ogromnej równicy wzrostu, wyrównana, ponieważ Slavius był niezwykle szybki. Po chwili na trawę upadła odrąbana dłoń olbrzyma. Ten nie chciał się poddać, zamachnął się na Rzymianina lewą ręką. Wystarczyła chwila nieuwagi i odcięta mieczem głowa olbrzyma zniknęła w odmętach rzeki.

To jednak nie koniec krwawej opowieści. Rzymianie mogli już przekroczyć rzekę, zanim to jednak uczynili Slavius Brado wrzucił do wody dłoń olbrzyma i zapowiedział, że w miejscu, w którym ona wypłynie będzie znajdować się granica Brabancji.

Do tej pory nie padło jeszcze wyjaśnienie skąd pochodzi nazwa Antwerpii. Już wszystko wyjaśniam. O swym wyczynie Slavius Brado opowiedział władcy, Cezarowi. Był tak zachwycony, tym co jego podwładny uczynił, że obiecał mu miasto w miejscu, gdzie pokonał olbrzyma. Jego miasto. Brado wrócił na miejsce bitwy i rozpoczął budowę. Miasto rozrastało się i szybko dorównało wielkością innym miastom Cesarstwa Rzymskiego. A jak je nazwano? Antwerpia, czyli Antwerpen. Słowo to pochodzi od „hand-werpen”, czyli rzut dłoni. Nadano je, aby upamiętnić zwycięską walkę Slaviusa Brado z olbrzymem Draonem Antigoniusem.

W tej legendzie musi być więcej niż tylko ziarenko prawdy, ponieważ po wielu latach, gdy Antwerpia otrzymała godło, znalazły się w nim dłonie, dłonie olbrzyma znad Skaldy.

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie.

Agnieszka


28.07.2019 Niedziela.BE

(as) 

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Kocie tradycje (cz.8)

Ciepłe myśli na niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur


Kocie tradycje

Mawiają, że ludzie dzielą się na miłośników kotów i psów. Wydaje się to być zbytnim uproszczeniem, ponieważ są jeszcze ludzie, którzy nie chcą mieszkać, ani z jednym, ani z drugim oraz tacy, którzy pragną mieć zarówno psy jak i koty. 

Ja zdecydowanie należę do tej ostatniej grupy. Choć muszę przyznać, że nie zawsze tak było. To się chyba zmienia z wiekiem. Gdy byłam znacznie młodsza i mieszkałam jeszcze w Polsce, mój brat przyniósł do domu szczeniaka. Piesek mieszkał z nami przez wiele lat. Umarł, gdy ja już nie mieszkałam w rodzinnym domu. Jeszcze przez kilka lat przyjeżdżając do rodziców, czekałam kiedy zwierzak poliże mi ręce ale jego go już nie było.

Teraz mamy kota (lub jak powiadają, on ma nas) i marzę jeszcze o psie. Mój syn również chciałby szczekającego czworonoga. Kto wie, może za jakiś czas spełni się nasze marzenie. Nie możemy tylko zgodzić się co do rasy. Moja córka natomiast chciałaby jeszcze jednego kota. Myśl o tym bardzo mi się podoba. To Ernest Hemingway powiedział, że „posiadanie jednego kota prowadzi do posiadania następnego”. Oznacza to, że przyszłość naszego domowego zwierzyńca jest jeszcze nieznana, ale pewne wydaje się to, że się powiększy. 

Dlaczego wspominam dziś o zwierzętach domowych? Bo to bardzo pozytywny temat. A także, ponieważ ostatnio znalazłam ciekawostkę związaną z kotami i z Belgią... choć ta jest nieco mniej pozytywna. 

Przeszukując blogi z tekstami o historii Belgii znalazłam informację o tym, że kiedyś były w niej bardzo popularne wyścigi kotów. Gdy tylko przeczytałam tytuł tej informacji pomyślałam, jak pewnie każdy właściciel kota,  jak Belgowie nauczyli koty biec z jednego miejsca do drugiego. Wiadomym jest przecież, że kota do niczego nie można zmusić. Szybko dowiedziałam się, że nie na tym polegały te wyścigi. 

Tradycja, o której piszę, pochodzi z XIX wieku i mimo, że na początku bardzo szybko zyskiwała popularność (nie tylko w Belgii), ostatnie kocie wyścigi odbyły się w roku 1949. I dobrze! Niestety ta tradycja, jak i inne, związane ze sportami, w których udział biorą zwierzęta, bardzo trudno nazwać humanitarnymi. Często są po prostu dla zwierząt okrutne. 

Zawody polegały na tym, że właściciele kotów wywozili swoje czworonogi w środku nocy poza miasto. Tam zwierzęta były wypuszczane i ich zadaniem był powrót do domu. Ten, który wrócił pierwszy wygrywał... tzn. jego właściciel wygrywał. Może warto dodać, że noc, w którą wypuszczano koty, była zazwyczaj bardzo zimna, ponieważ wyścig odbywał się w styczniu. 

Pewnie każdy czytelnik, który jest właścicielem kota domyśla się, że wielu wąsatych uczestników nie przykładało zbytniej wagi do przestrzegania zasad gry i wcale nie wracało do domów. Co się z nimi działo, nie wiadomo. 

Jako ciekawostkę podam, że w roku 1860 jako pierwszy do domu dobiegł ślepy kot. Siedząc teraz w domu w środku lata, zastanawiam się, jak można w środku zimowej nocy, wypuścić ślepego kota, aby sam dotarł do domu... swoją drogą jest to również przykład na to, że wszystko jest możliwe. 

Tradycja ta znana jest również w innych zakątkach świata, ale gdy tylko zaczęłam szukać o nich informacji, przekonałam się, że ludzie czasem są bardzo okrutni. Tradycje są ważne, ale nie wolno nimi tłumaczyć wyrządzania krzywdy innym. 

Dla tych wszystkich kotów przytulę dziś mojego... jak wróci do domu, bo teraz biega po okolicy. On jest jednym z tych, które są domowe, na tyle na ile chcą. Ze zwierzakami zdecydowanie lepiej postępować, tak jak pisał  Franciszek Klimek: „A jeśli ci się uda pokochać go troszeczkę i tym co mu smakuje napełnisz mu miseczkę i mocno postanowisz nie oddać go nikomu i zgodzisz się by czasem porządził trochę w domu, to zauważysz potem (to zresztą przyjdzie z wiekiem), że będąc bliżej z kotem, jesteś bardziej człowiekiem.”

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie.

Agnieszka

 


21.07.2019 Niedziela.BE

(as) 

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Gofr gofrowi nierówny (cz.7)

Ciepłe myśli na niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur

Gofr gofrowi nierówny

Już od dawna marzy mi się zakup gofrownicy. Być może dzisiejszy tekst do naszej porannej kawy będzie inspiracją, aby (wreszcie) ją kupić.

Gofry… a właściwie wafle, związane są nierozerwalnie z kulturą belgijską. Wafle, frytki i czekolada – tego musi skosztować każdy odwiedzający ten kraj.

Gofrów chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Są to pyszne, nieco puchate, ale nie zawsze, ciastka. Dla wielu Polaków wcale nie kojarzą się z Belgią a z dzieciństwem. Współcześnie jest to również smak wakacji nad Bałtykiem.

Dziś jednak, opowiadając o gofrach, pozostanę w Belgii. Jest to rodzaj pulchnego lub chrupkiego wafla. Przepisu na niego podawać nie będę, bo nawet nie wiedziałabym, który wybrać. W zależności od regiony przyrządza się je w swoisty sposób. Jeśli jednak chciałabym wybrać te najbardziej popularne, to oczywiście gofry brukselskie (gaufres de Bruxelles) i gofry z Liège (gaufres de Liège), zwane leodyjskimi.

Gofry belgijskie robione są na bazie rzadkiego ciasta drożdżowego, nie dodaje się do niego cukru. Cisto nie jest ugniatane, ale ubijane.
Gofry przygotowane są z pietyzmem. Są bardzo delikatne i co ciekawe, gdy ich skórka jest chrupiąca, środek powinien być miękki. Są duże, lekkie i prostokątne. Ich wymiary to 16 na 18 cm. Gofr belgijski ma 20 lub 24 dużych kwadratowych wgłębień.

Należy je spożywać na ciepło. W przeszłości polewane były masłem. Dziś Belgijskie wafle podaje się posypane cukrem, polane czekoladą lub z truskawkami i bitą śmietaną.
Mimo tego, co sugeruje ich nazwa, gofry te nie pochodzą z Brukseli a z Gandawy. Ich twórca pragnął nazwać swój wyrób miastem, które w owych czasach (1839 rok) kojarzyło się z bogactwem. Gofry brukselskie zyskały wielu wielbicieli nie tylko w Europie, ale również w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Za oceanem nazywa się je waflami belgijskimi (Belgian waffels).

Gofry leodyjskie wyglądają całkiem inaczej. Są o wiele słodsze, cięższe i mają zaokrąglone brzegi. Piecze się je z gęstego ciasta drożdżowego, do którego dodaje się cukrowe grudki. Według legendy, po raz pierwszy gofr leodyjski został wypieczony w XVIII wieku, na życzenie księcia-biskupa Liege, którego naszła chętka na coś słodkiego.
A jak można przygotować gofra w domu? Jak już wcześniej wspomniałam, należy mieć gofrownicę - specjalne urządzenie elektryczne. Gofrownice posiadają specjalną teflonową powłokę i służą tylko do wyrobu tego rodzaju wafli. Warto jednak mieć je w domu, ponieważ gofry są niepodważalnym przysmakiem, który kochają prawie wszyscy. Jeśli ktoś nie toleruje glutenu, żaden problem. Można przygotować domową wersję bezglutenowych gofrów.

Domowe gofry mogą mieć również przeróżne kształty, nie tylko prostokątne, ale również kwadratowe, okrągłe lub w kształcie serduszka. Te ostatnie zyskują szybko na popularności.

Ciasto na gofry przygotowuje się z mąki, cukru, soli oraz stopionego masła, żółtek jajek i mleka (do belgijskich i leodyjskich dodaje się jeszcze drożdże). Do tej mieszanki dodaje się ubite białka jajek. Niewielkie ilości ciasta wylewa się na gofrownicę, którą należy zamknąć i po chwili… gofry są gotowe! Można je podać z bitą śmietaną, z dżemem lub z lodami. Ponadto mogą na nich znaleźć się również świeże owoce. Jeśli w domu brak każdego z tych dodatków, bardzo dobrze sprawdza się także zwykły cukier puder. Pycha! Aż zgłodniałam.

Na zakończenie przytoczę jeszcze ciekawostkę, na którą natrafiłam, poszukując informacji o tych szczególnych waflach. Dowiedziałam się, że są one również częścią bardzo bogatej polskiej tradycji kulinarnej. Trzy lata temu, w 2017 roku, gofry, które wytwarzane są na Warmii, zostały wpisane na Listę polskich produktów tradycyjnych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Do nich również dodaje się drożdże.

Smacznego!

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie.

Agnieszka


14.07.2019 Niedziela.be

(as)

Subscribe to this RSS feed