Serwis www.niedziela.be używa plików Cookies. Korzystając z serwisu bez zmiany ustawień przeglądarki wyrażasz zgodę na ich użycie. Aby poznać rodzaje plików cookie, cel ich użycia oraz sposób ich wyłączenia przeczytaj Politykę prywatności

Headlines:
Już w środę bezpłatny wstęp do prawie 30 belgijskich zamków!
Rozległy pożar w centrum Brukseli! „Ludzi ratowały z dachu helikoptery”
Niemcy: Gospodarka wykazuje lekkie ożywienie
Kochasz? Nie bij! 30 kwietnia - Światowy Dzień Sprzeciwu Wobec Bicia Dzieci
Polskim rencistom ubywa lat. Za to ich liczba z roku na rok rośnie
Doszczętnie spłonęła restauracja w Saint-Gilles
Polska: Ksiądz z zarzutami trafił już za kraty. Ciążą na nim poważne zarzuty
W Antwerpii znaleziono 100 kg kokainy. 16-latek aresztowany
Belgia: Na ulicy w Mol zauważono spacerującego... wilka!
Belgia: Pogoda na 30 kwietnia i 1 maja
Agnieszka Steur

Agnieszka Steur

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Smaczne, ale niekoniecznie zdrowe święta (cz.110)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur

 

Smaczne, ale niekoniecznie zdrowe święta

Dziś pragnę napisać kilka słów na temat dwóch świąt. Jedno odbyło się w ubiegłym tygodniu a drugie świętować będzie można w nadchodzący wtorek. Wspominam o tym, ponieważ oba święta mają wiele wspólnego z belgijskimi tradycjami. 7 lipca obchodzony był Dzień Czekolady a 13 lipca świętowany będzie Dzień Frytki.

Nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie odkryto czekoladę, ale widomo, że ta słodkość nierozerwalnie łączy się z Belgią. Czekoladę zaczęto używać około trzech tysięcy lat temu. Ówcześnie znano ją tylko w Ameryce Środkowej i Południowej. Przez Azteków zwana była „gorzką wodę”. Co ciekawe, zarówno u Azteków jak i Majów czekolada była również walutą.

Ziarna kakaowca trafiły do Europy, dzięki odkryciu Ameryki przez Krzysztofa Kolumba, jednak wtedy nie zachwyciły nikogo. Głównie dlatego, że czekolada nikomu nie smakowała. Tak jak mówili Aztekowie, była gorzka. Od roku 1518, zaczęto ją słodzić i zalewać ciepłą wodą - to był początek europejskiej czekoladowej przygody.

W Europie pierwsza fabryka czekolady powstała w 1728 roku w Anglii. Wkrótce potem otworzono fabryki we Francja i w Niemczech. Pierwsze wzmianki o czekoladzie w Belgii pochodzą już z roku 1635.

Jedną z najciekawszych opowieści o belgijskiej czekoladzie jest ta o dziadku Jeana Neuhausa, który był aptekarzem. Pragnął, by lekarstwa przez niego tworzone były nieco znośniejsze w smaku, pokrywał je więc cienką warstwą czekolady. Jean wpadł na pomysł zamknięcia w czekoladzie kremów, orzechów, karmelków i owoców. Tak zaczęła się historia pralinek.

Powiadają, że mieszkaniec Belgii w ciągu roku zjada średnio aż 8 kg czekolady. Rocznie w Belgii produkuje się około 220 000 ton czekolady. Wielu twierdzi, że jest to najlepsza czekolada na świeci. Dlaczego? Ponieważ Belgowie do jej produkcji używają najwyższej jakości ziaren kakao.

Czekoladę można spożywać na wiele sposobów. Można ją pić lub jeść. Jeśli pijemy, to na zimno lub na ciepło. Jeśli jemy… och, tu możliwości jest już bez końca – gorzka, mleczna lub biała (we Francji stworzono jeszcze jedną odmianę, zwaną – blond). A potem wariacje każdej z nich, z dodatkami orzechów, owoców, likierów i przypraw…

O czekoladzie mogłabym pisać jeszcze bardzo długo, ale chciałam jeszcze wspomnieć o frytkach, które też mają swoje święto i nierozerwalnie łączą się z belgijską kuchnią.
Frytki są bardzo popularne a ich historia jest niezwykle interesująca. Dlaczego? Ponieważ od wielu lat trwa o nie spór między Belgami a Francuzami. Obie nacje są przekonane, że to właśnie dzięki nim, dziś możemy zajadać się frytkami. Dlatego lepiej nie zabierać głosu w tej dyskusji.

Belgowie uważają, że to oni wymyślili frytki, bowiem mieszkańcy Namur, Andenne i Dinant znani byli ze smażenia w oleju maleńkich rybek. Gdy ich połów nie był możliwy, mieszkańcy wycinali z ziemniaków małe rybki i je smażyli. Tak właśnie (według Belgów) powstały pierwsze frytki. Niestety nie istnieją żadne dokumenty potwierdzające tę historię.

Z drugiej strony Francuzi opowiadają o „frytkach z mostu Pont Neuf”. Według nich kupcy serwowali frytki właśnie na tym moście po zwycięstwie Rewolucji Francuskiej.

Belgijskie frytki to te, które smaży się podwójnie. Najpierw słupki z surowych ziemniaków smaży się przez 5/6 minut i w trakcie tego procesu tracą one większą część wilgoci. Później należy pozwolić im „odpoczywać” przez przynajmniej pół godziny, po czym smaży się je ponownie na złoty kolor.

Frytki spożywane we Francji mają grubość podobną do frytek belgijskich. To mieszkańcy tego kraju zaczęli frytki „odchudzać”. Obok tradycyjnych, dostępne są również frytki „pommes pont-neuf” o grubości 2 cm, jak również „pommes allumettes” nazywane zapałkami i jeszcze cieńsze „pommes pailles” – słomkowe, które są tak cienkie, że smaży się je tylko raz.

Ależ zgłodniałam od tego pisania.

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie. 

Agnieszka


11.07.2021 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(as)

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Czy ktoś widział szarego kota? (cz.109)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur


Czy ktoś widział szarego kota?

Czasem w życiu wydarzenia układają się w tak przedziwny sposób, że aż trudno uwierzyć, że dzieją się naprawdę. Dzisiaj pragnę opowiedzieć właśnie taką historię.

Opowieść zaczyna się w czwartek dwa tygodnie temu. Wtedy to właśnie nasz kot nie wrócił do domu na obiad. Z pozoru niewinne zdarzenie, było początkiem kilkudniowego zmartwienia i ogromnego niepokoju. Każdy posiadacz miałczącego czworonoga wie, że nie ma na świecie nic ważniejszego od pełnej miski. Gdy nie przyszedł do domu w czwartek zaczęłam się martwić. Jednak w piątek poczułam nadchodzącą panikę. Naszego kota nigdzie nie było. Chodziliśmy po okolicy kilka razy w ciągu dnia, nawołując – nic. Nie pojawił się ani na śniadanie, ani na obiad. Sytuacja stała się poważna.

Niepokój wciąż narastał. Wiedziałam, że nasz kot jest zachipowany, więc szansa na odnalezienia była duża, ale co, jeśli… a proszę mi wierzyć, przez te kilka dni wymyśliłam mnóstwo „jeśli…”. W sobotę zgłosiłam zaginięcie kota a całą niedzielę drukowałam plakaty i ulotki z wiadomością o tym, że poszukujemy naszego pupila. Postanowiłam powiesić w poniedziałek plakaty w pobliskich sklepach a ulotki wrzucić do każdej skrzynki na listy w okolicy.

W niedzielę mój dwudziestoletni syn umówił się z przyjaciółmi na wspólne oglądanie meczu 1/8 finału Mistrzostw Europy, grała Holandia z Czechami. Zapowiadał się ciekawy mecz. Syn miał wrócić do domu o 23.00. Spotkanie okazało się zdecydowanie lepsze od samego meczu i młodzieniec dał mi znać, że będzie w domu trochę później. Mam się nie martwić, kolega go podrzuci chwilę po północy.

Od kilku dni źle spałam, ponieważ martwiłam się o naszego kota. Teraz leżałam, czekając aż mój syn wróci do domu i rozmyślałam, co jeszcze mogę zrobić, by znaleźć naszego kota. Drzwi otworzyły się około wpół do pierwszej w nocy. Prawie natychmiast przy moim łóżku znalazł się syn mówiąc, że chyba słyszał na zewnątrz miałczenie naszego kota. Wiedziałam, że i on się martwi, więc pomyślałam, że może mu się wydawało, albo że to inny kot. „Jeszcze raz sprawdzę” powiedział i pobiegł do okna. Po chwili znów znalazł się w naszej sypialni: „mamo to on, reaguje na swoje imię i strasznie miałczy”. W jednej chwili ubrałam na piżamę spodnie dresowe, włożyłam buty i we dwoje staliśmy przed domem nasłuchując. Faktycznie miałczenie brzmiało znajomo i było bardzo rozpaczliwe. Ale skąd dobiegało?

Ruszyłam ścieżką między przydomowymi ogrodami sąsiadów. Było bardzo ciemno, prawie nic nie widziałam. Włączyłam funkcję latarki w moim telefonie. Wyraźnie słyszałam miałczenie naszego kota, nie mogłam go jednak nigdzie dostrzec. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że miałczenie dobiega z góry. Skierowałam promień latarki w tamtym kierunku. Nasz kot siedział na dachu jednego z domów - na trzeciej kondygnacji! Jak on tam się dostał? To teraz nie było ważne.

Istotniejszym stała się odpowiedź na pytanie - jak my go stamtąd zdejmiemy? Zerknęłam na zegarek, dochodziła pierwsza w nocy. Mam budzić sąsiadów? Przecież mogę kogoś przyprawić o zawał serca. No, ale kota nie zostawię na dachu.

W tamtej chwili zauważyliśmy, że w oknie kolejnego domu nadal pali się światło. Być może ktoś zapomniał je zgasić albo jeszcze nie śpi. Nie zastanawialiśmy się długo i zadzwoniliśmy do drzwi. Otworzyła nam starsza pani. Była nieco zaskoczona, ale nic nie wskazywało na to, że przez nas dostanie ataku serca. Poznała nas, ponieważ rozmawialiśmy z nią nie raz na ulicy.

W skróci wyjaśniliśmy, co się stało i zapytaliśmy, czy możemy wejść na jej strych. Być może tam przez okno uda nam się zwabić kocura. Pani się zgodziła. Gdy tylko otworzyliśmy okno, nasz kot wpadł do środka, nie musieliśmy go przekonywać. Starsza pani była zachwycona.

Następnego dnia wróciliśmy do sąsiadki z kwiatami i czekoladkami. Chcieliśmy jeszcze raz przeprosić, ale przede wszystkim podziękować, że o tak późnej porze mogliśmy skorzystać z jej dachu.

Dowiedzieliśmy się, że poprzedniej nocy pani nie spała, ponieważ w niedzielę przypadała 48 rocznica ślubu jej i jej męża. Wiedzieliśmy, że nasz sąsiad zmarł zaledwie kilka miesięcy temu i to była pierwsza rocznica bez niego. „Jak ja się cieszę, że byliście, że mogłam widzieć waszą radość, że mogłam wam pomóc”, mówiła sąsiadka. Nie mogłam uwierzyć, że nie tylko ona nam pomogła, ale my jej również. Dzięki naszemu czworonożnemu przyjacielowi ten trudny dla wszystkich dzień zyskał bardzo pozytywne zakończenie.


Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie.

Agnieszka

 


04.07.2021 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(as)

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Czasem oceny oceniają niesprawiedliwie (cz.108)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur

 

Czasem oceny oceniają niesprawiedliwie

W Polsce rok szkolny dobiegł już końca i oficjalnie rozpoczęły się letnie wakacje. W Belgii dzieci będą miały wolne już za kilka dni, podobnie w Holandii. Koniec roku szkolnego prawdopodobnie w każdym miejscu na świecie kojarzy się z ocenami. Dzieci i młodzież dostają świadectwa bądź raporty - dokumenty, na których cyfry definiują, kim ci młodzi ludzie są. Tak przynajmniej wciąż uważa wielu dorosłych. Na szczęście nie wszyscy, ponieważ coraz częściej mówi się o tym, że świadectwa a przede wszystkim widniejące na nich oceny, nie są istotne, ważne jest, to co dziecko potrafi i kim jest.

Dla mnie zawsze bardzo ważne było, by moje dzieci nie obawiały się, że dostaną złą ocenę. A już nigdy, przenigdy nie chciałam, aby bały się mi o tym powiedzieć. Jeśli już się zdarzyło, że nie zaliczyły jakiegoś sprawdzianu, rozmawialiśmy, co było tego powodem. Rozmawiając dochodziliśmy do wniosku, że czasem był to przedmiot, z którego moje dzieci nie czuły się mocne. Innym razem po prosu miały gorszy dzień. Nieraz zdarzyło się, że nie do końca zrozumiały tematu i wspólnie powtarzaliśmy rozdziały.

W Holandii, aby przejść do kolejnej klasy nie trzeba na koniec roku z każdego przedmiotu mieć oceny dostatecznej. W zależności od klasy i szkoły na raporcie mogą znajdować się dwie lub trzy oceny niedostateczne. Dlaczego? Ponieważ nie każdy jest dobry ze wszystkich przedmiotów.

Najważniejsze jednak jest to, jakie podejście do ocen ma otoczenie dziecka. Czy dla najbliższych ważne jest, by dostawało tylko najlepsze oceny, czy by się rozwijało i szukało swoich talentów. Jak straszne i krzywdzące są pytania i stwierdzenia typu: „Czwórka, a dlaczego nie piątka?”, „Jaki wstyd! Takie świadectwo!”, „Do niczego się nie nadajesz!”, itd. Itp. Co gorsza, dla wielu rodziców, nie tylko ważne jest, jaką dziecko otrzymało ocenę, ale również, by była lepsza od ocen innych uczniów. Dlaczego? Po co? Wypowiedzi tutaj wspomniane znalazłam na portalach społecznościowych, gdzie poruszane są te tematy. Młodzi i starsi ludzie piszą, jakie zdania słyszeli padające z ust ich rodziców lub opiekunów. To co słyszeli towarzyszy im przez całe życie. I mile tego nie wspominają.

Nieprzykładanie tak wielkiej wagi do ocen ma wiele pozytywnych stron. Dla mnie tą najważniejszą jest to, że dzieci i młodzież znacznie mniej stresuje się chodzeniem do szkoły. A to znów prowadzi to tego, że nauka idzie im łatwiej. Przecież, każdy z nas wie, że nie przepadamy za tym, co nas stresuje. A jeśli dzieci mniej się stresują, bardziej lubią się uczyć wtedy… tak, wtedy otrzymują lepsze oceny!

To jednak nie koniec mojej opowieści. Chcę jeszcze zaznaczyć, że akcje typu „oceny nie są ważne” mogą posunąć się za daleko. Jedna ze znanych polskich dziennikarek, której zdanie szanowałam, w ubiegłym roku zaangażowała się w jedną z akcji na temat tego, że oceny czasem mogą krzywdzić. Nie wiem z jakiego powodu, ale pani umieściła na swoim profilu na Instagramie uwagę, że uczniowie z czerwonymi paskami to psychopaci. Biorąc pod uwagę fakt, że takie właśnie moje świadectwa, gdzieś na strychu pokrywają się grubą warstwą kurzu, poczułam się dotknięta. Lubiłam się uczyć, szło mi dobrze, dostawałam dobre oceny.

Czy z tego powodu jestem psychopatką? Przestałam dziennikarkę obserwować.

Dlaczego, jak we wszystkim w naszym życiu, najlepszym jest poszukiwanie złotego środka… nie musi być złoty, ale niech jest środkowy. Rozwiązanie problemu nie musi być skrajnością, nie musi być dokładnym przeciwieństwem tego, co dzieje się obecnie. Czasem wystarczy mała zmiana, aby wszystko się zmieniło.

 

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie. 

Agnieszka

 


27.06.2021 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(as)

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Odliczanie do wakacji już się rozpoczęło (cz.107)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur

Odliczanie do wakacji już się rozpoczęło

Już od jakiegoś czasu odliczam dni do wakacji. Gdy napisałam to pierwsze zdanie, natychmiast zaczęłam zastanawiać się, co tak naprawdę mam na myśli, pisząc „wakacje”? Czym one są dla mnie? Natychmiast pojawiły się kolejne pytania. Czy wakacje oznaczają to samo dla każdego? Czy w czasie wakacji trzeba wyjechać? Czy mam gwarancję, że w tym wolnym czasie odpocznę? Czy każdy się z nich cieszy? I co gorsza, czy każdy może sobie na nie pozwolić?

Po krótkim namyślę doszłam do wniosku, że pisząc to pierwsze zdanie, miałam na myśli dwa rodzaje wakacji. Po pierwsze - wyjazd. Ale to nie jedyny rodzaj moich wakacji. Istotne dla mnie są jeszcze inne wakacje. Już wyjaśniam.

Wakacje to zawsze dni wolne od pracy zawodowej, ale nie zawsze jest to odpoczynek. Ponieważ wolne dni nie zawsze są tak naprawdę wolne, szczególnie, gdy się wyjeżdża.

Odliczam dni do wyjazdu. A ten będzie niezwykły. Nie, nie jedziemy na żadną tropikalną wyspę ani w żadne odwiedzane przez tłumy turystów miejsce.

Po raz pierwszy od wybuchu pandemii pojedziemy do Polski, do mojego rodzinnego miasta. Nareszcie! Nie byłam tam już 3 lata! Nie mogę w to uwierzyć! Przed koroną nie było roku, a mieszkam poza granicami Polski już ponad 20 lat, abym choć raz nie była w ojczyźnie.

Jednak takie wakacje nigdy nie wiązały się z odpoczynkiem. Najpierw, przed wyjazdem, należy bardzo dużo przygotować. W czasie pobytu dużo zrobić (również teraz mam mnóstwo planów) a potem, gdy już się wróci do domu, znów pracy jest mnóstwo. Ale to nic, z tym wszystkim łączy się mnóstwo radości.

W ciągu ostatniego półtora roku mnóstwo moich znajomych ignorowało zalecania ministerstwa zdrowia i w czasie trwania pandemii podróżowało. W jakimś sensie to rozumiem i gdybym nie martwiła się tak bardzo o zdrowie najbliższych, którzy znajdują się w grupie ryzyka, pewnie również i ja zignorowałabym te wszystkie zalecenia. Teraz, gdy wszystkie osoby, o które się martwiłam, są zaszczepione i wydaje się, że wirus jest w odwrocie mogę znów zacząć planować wyjazd.

Gdzieś na dnie czai się obawa, że może się nie udać, ale za każdym razem, gdy się odzywa, uciszam ją optymizmem.

Pragnę tylko wrócić do tych wszystkich miejsc znanych mi z dzieciństwa. Pobyć, poczuć i powdychać. Zjeść, napić się i odwiedzić. Och! Wybrać się na zakupy do księgarni. Planów jest mnóstwo. Jeszcze trochę muszę poczekać. Odliczam.

W tym roku po raz pierwszy również moje dzieci mają wakacyjne plany. Każde z nich wybiera się w innym kierunku, ale do Polski pojedziemy razem.
Z powodu pandemii w czasie ubiegłych wakacji nie mogłam nigdzie wyjechać, ale dzięki temu odkryłam ten drugi rodzaj wakacji. Odpoczynek i nic nierobienie (prawie…). Ubiegłoroczne wakacje spędziłam w przydomowym ogrodzie. Godziny spędzone z książką były niezapomnianymi chwilami. Wtedy właśnie doszłam do wniosku, że wakacje to również czas, gdy niczego nie trzeba robić, nie trzeba planować ani przygotowywać. To chwile, gdy można robić tylko to, co się chce. Jednak, kto tak naprawdę ma takie wakacje? Choć kilka dni… Z tego właśnie powodu, również w tym roku zaplanowaliśmy krótkie wakacje w ogrodzie. Również do tych dni trwa odliczanie.

A czym dla Czytelników portalu Niedziela.be są wakacje? Czy znaczą to samo? A może coś jeszcze całkiem innego? Czy są powrotami a może wyprawami w nieznane?

Ja w każdym razie odliczam…

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie. 

Agnieszka

20.06.2021 Niedziela.be

(AS) 

Subscribe to this RSS feed