Serwis www.niedziela.be używa plików Cookies. Korzystając z serwisu bez zmiany ustawień przeglądarki wyrażasz zgodę na ich użycie. Aby poznać rodzaje plików cookie, cel ich użycia oraz sposób ich wyłączenia przeczytaj Politykę prywatności

Headlines:
Polska: Żony polityków ujawnią swój majątek? Zdecydują o tym... politycy
Decathlon zakończy działalność logistyczną w Willebroek. „Likwidacja 132 miejsc pracy”
Polska: Żabka zrobi konkurencję kwiaciarniom. Plan jest ambitny, ale nie bez szans
Belgia: Wielka bijatyka w więzieniu. „Rzucali nożami”
Polska: Przywłaszczył sobie portfel z pieniędzmi. Ta pazerność będzie go teraz kosztowała
Belgijski bokser mistrzem IBF w wadze superlekkiej
Brussels Airlines odwołuje 8 lotów w czwartek. Powodem strajk we Francji
Polska: Coraz więcej emerytur niższych od najniższych. Większość trafia do kobiet
Belgia: Pogoda na 24, 25 i 26 kwietnia
Belgia: Nieumyślne spowodowanie śmierci 17-latka przez policjantów. Sprawa oddalona
Agnieszka Steur

Agnieszka Steur

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Trochę inna dwujęzyczność (cz.119)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur

Trochę inna dwujęzyczność

Już wiele razy do naszej porannej kawy pisałam o dwu- i wielojęzyczności. Za każdym razem zaznaczałam, że jest to temat, o którym mogłabym opowiadać bez końca. Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że fascynuje mnie każdy aspekt bilingwizmu - wyzwania, przesądy, zalety, wady, odmienności, modele… mogłabym wymieniać i wymieniać. Dziś znów pragnę na ten temat wspomnieć kilka słów.

Dzisiaj chcę napisać o nieco innej dwujęzyczności. O takiej, która na pierwszy rzut oka, może nawet wydaje się nią nie być.

Pierwszy raz o tej trochę innej dwujęzyczności zaczęłam rozmyślać, gdy przysłuchiwałam się wywiadowi w telewizji. Prowadzący program rozrywkowy rozmawiał z angielską aktorką Emily Blunt i jej mężem Johnem Krasinskim, amerykańskim aktorem. Bardzo lubię kreacje filmowe obojga, więc z uwagą słuchałam, o czy opowiadali. Najpierw mówili o nowym filmie, w którym wspólnie wystąpili. Ona grała główna rolę, on nie tylko grał, ale i reżyserował. Opowiadali o filmie „Ciche miejsce” (ang. A Quiet Place). W pewnym momencie dziennikarz zapytał parę o dwujęzyczność ich dzieci. Najpierw zdziwiłam się, przecież oboje mówią po angielsku, to ten sam język… nie, to nie jest prawda. Każda osoba ucząca się tego języka wie, że angielski, którym posługują się mieszkańcy Wielkiej Brytanii, różni się od angielskiego używanego przez Amerykanów. Dlatego bez wątpienia dzieci aktorskiej pary można nazwać dwujęzycznymi, ponieważ mama rozmawia z nimi po angielsku a tata po amerykańsku.

Języki te mimo wielu podobieństw różnią się między sobą. Różna jest wymowa wielu słów nierzadko mamy do czynienia także z innym słownictwem. Wspomnę może tylko o piłce nożnej, która w Ameryce nazywa jest soccer a w Anglii football. W Ameryce ciastko to cookie a w Anglii biscuit – całkiem inne słowa. A takich przykładów można podać jeszcze wiele.

Do tematu trochę innej dwujęzyczności wróciłam myślami niedawno, ponieważ poznałam przemiłą Belgijkę, której mąż jest Holendrem. Mają dwójkę dzieci. Ona rozmawia z nimi po flamandzku, mąż po niderlandzku. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka oba języki są do siebie podobne, po bliższym poznaniu można dostrzec wiele różnic. Z tego właśnie powodu z ogromną radością zaczęłam wypytywać nową znajomą o językową sytuację w jej belgijsko-holenderskim domu. Jaka jest, na czym polega, z czym się zmagają ona i jej mąż a z czym ich dzieci. Te wszystkie rozterki, z którymi również my Polacy mieszkający poza granicami naszej ojczyzny na co dzień mamy do czynienia. Okazuje się, że czasem języki, które są do siebie tak bardzo podobne, jak na przykład flamandzki i niderlandzki, mogą stanowić większe wyzwanie niż te bardzo się od siebie różniące.

Te dwa języki to bardzo często inne słowa i nieco inna gramatyka, ale nie zawsze. Więc jak jest, kiedy i dlaczego? Czasem ogromne różnice, czasem niuanse a innym razem jest wszystko takie samo.

Teraz już wiem, że takich trochę innych dwujęzyczności jest więcej. To mogą być dwa bardzo podobne do siebie języki, ale również język i dialekt. Dzieci, które w domu z rodzicami rozmawiają w dialekcie a w szkole uczą się języka polskiego również są dwujęzyczne. Nie można o tym zapomnieć, nawet jeśli dialekt oficjalnie nie uzyskał statusu języka.

Innym bardzo pasjonującym rodzajem dwujęzyczności jest połączenia języka mówionego z językiem migowym. Osoby posługujące się oboma, również są dwujęzyczne.

Być może jest jeszcze więcej takich niezwykłych dwujęzyczności, lecz ich jeszcze nie odkryłam. Jak to się stanie, z pewnością znów powrócę do tego jakże niezwykle fascynującego tematu.

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie. 

Agnieszka


12.09.2021 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(as)

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Po belgijsku na słodko (cz.113)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur

 

Po belgijsku na słodko

Dziś po raz kolejny z wielką przyjemnością zapraszam Czytelniczki i Czytelników portalu Niedziela.be do mojej belgijskiej kuchni. Wspólnie przygotujemy boukètes lub zwane również bouquettes. Jest to rodzaj placków lub naleśników z rodzynkami, których głównym składnikiem jest mąka gryczana. Pyszne na śniadanie, lunch, obiad… lub jako dodatek do naszej porannej kawy.

Aby przygotować boukètes, potrzebne nam będzie: 125 g mąki gryczanej, 125 g mąki pszennej, 20 g drożdży, 20 g cukru, 259 g mleka, 259 g wody (nie przestaję się dziwić, że w tych belgijskich przepisach płyny podawane są w gramach), 1 jajko, odrobina soli, 50 g rodzynek oraz tłuszcz do smażenia.

Na chwilę chciałabym zatrzymać się przy rodzynkach. Dla mnie nawet kulinarne przepisy są okazją do językowych lub może bardziej - translatorskich rozważań.

Dziś chciałabym zatrzymać się przy języku niderlandzkim i flamandzkim. W obu językach rozróżniane są dwie nazwy rodzynek – krenten i rozijnen. Zarówno krenten jak i rozijnen to rodzynki, więc skąd te dwie nazwy?

Już po chwili przyglądania się tym rodzynkom można zauważyć, że mimo podobieństw jednak się różnią. Różnica między nimi polega na tym, że aby powstały krenten i rozijnen suszone są różne odmiany winogron. Na pierwszy rzut oka można sądzić, że pierwsze powstają z ciemnych winogron a drugie z jasnych, jednak nic bardziej mylnego. Wnioski te można wysnuć, ponieważ krenten to ciemne rodzynki a rozijnen bardzo jasne. Jednak przyczyna kolorystycznej różnicy jest inna.
Rozijnen to rodzynki produkowane z dużych odmian winogron. Suszone rodzynki moczy się w potażu (substancji chemicznej). Dzięki temu rodzynki mają jasny kolor.

Krenten to suszone bezpestkowe winogrona o bardzo małych owocach. Kolor tych rodzynek waha się od brązowawego do ciemnoniebieskiego. Warto dodać, że im ciemniejszy kolor krenten, tym suszka jest słodsza.
Wróćmy jednak do przepisu, szczególnie, że jest banalnie prosty. Dziś wspólnie przygotowujemy boukètes. W naczyniu należy wymieszać mąkę gryczaną, mąkę pszenną, drożdże, cukier, sól oraz mleko. Do mieszaniny należy dodać jeszcze wodę i jajko. Właściwie w tej chwili mogłabym już powiedzieć – i gotowe. Jednak potrzebna nam będzie jeszcze chwila cierpliwości. Tak przygotowane ciasto należy pozostawić w misce na godzinę. Dobrze jest naczynie przykryć wilgotną ściereczką.

Po upływie tego czasu możemy przystąpić do smażenia. A zatem na patelni rozpuszczamy tłuszcz. Nie musi być go dużo. Na gorącą patelnią chochlą wylewamy ciasto. Pewnie ktoś zapyta, a co z tymi rodzynkami? Dodajemy je właśnie w tej chwili, teraz posypujemy nimi ciasto naleśnikowe. Które rodzynki wybierzemy, zależy od własnego uznania.

Naleśniki należy smażyć z obu stron aż będą brązowe. Mieszkańcy Belgii zjadają boukètes posmarowane konfiturami lub masłem i posypane cukrem. Ja najbardziej lubię ciepłe bez dodatków.
Przeszukując Internet znalazłam przepis na boukètes bez rodzynek a z jabłkami. Z pewnością do przygotowania tych pyszności można użyć dowolnych owoców.

Teraz zastanawiam się nad jagodami lub wiśniami. Też powinny być smaczne.

O dzisiejszym przysmaku piszę z kilku powodów. Oczywiście po pierwsze dlatego, że te naleśniki są smaczne. Również dlatego, że pochodzenie tych placków związane jest z belgijskimi miastami Liège (Luik) i Verviers. Jako ciekawostkę podam jeszcze, że wcześniej placki nosiły mało smaczną nazwę, a mianowicie mówiono na nie „naleśniki z flegmą”. Skąd ta nazwa? Opowieść niestety nie umniejszy obrzydliwości nazewnictwa. Okazuje się, że w przeszłości sprzedawcy tych naleśników mieli w zwyczaju najpierw spluwać na patelnię zanim wylali na nią ciasto na boukètes. Robili tak ponoć dlatego, że dzięki temu mogli określić, czy patelnia była już wystarczająco gorąca.

Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć smacznego.

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie. 

Agnieszka


01.08.2021 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(as)

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Warhammer - bardzo drogie hobby (cz.112)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur

 

Warhammer - bardzo drogie hobby

Cały czas zastanawiam się, czy powinnam poruszać ten temat. Zdarzało mi się, że pisałam już o czymś, o czym na początku nic nie wiedziałam. W takim przypadku, za każdym razem, gdy siadałam do pisania niedzielnego felietonu najpierw się uczyłam. Szukałam informacji, rozmawiałam, czytałam. Tym razem zastanawiam się, czy jednak się nie poddać. Temat chyba mnie przerasta. Za dużo informacji a ja nie wiem, co wybrać.

Może zacznę od początku. W ubiegłym tygodniu mój syn zapytał, czy nie wybierzemy się do miasta na zakupy. Pomyślałam, czemu nie i zapytałam, co chce kupić.

- Chcę do mojego sklepu - powiedział – potrzebuję farbę. Dla niewtajemniczonych brzmi to być może enigmatycznie, ale wiedziałam, o co mu chodzi. Swoim sklepem mój syn nazywa sklep hobbystyczny specjalizujący się w grach planszowych i figurach Warhammer. Wtedy właśnie pomyślałam, że te figurki są bardzo dobrym tematem do felietonu. Natychmiast jednak pojawiło się pytanie, co ja tak naprawdę o nich wiem?

Tematem Warhammer a precyzyjniej mówiąc Warhammer 40.000 mój syn zainteresował się ponad rok temu. Wtedy również odkrył „swój sklep”.

Pamiętam, gdy po raz pierwszy poszedł tam na zakupy. Był bardzo przejęty.

Kupił pakiet startowy i pokaźnych rozmiarów książkę. Bardzo szybko przekonałam się, że wszystkie figurki są w częściach. Najpierw należy je złożyć. To bardzo żmudna praca, biorąc pod uwagę, że w takim pakiecie startowym są dwie armie. To jednak nie są zwykłe wojska. Istoty, na które patrzyłam pochodzą z opowieści science - fiction. Zresztą nic dziwnego Warhammer 40.000 oznacza, że akcja opowieści rozgrywa się w roku 40 000. W dalekiej przyszłości armii jest wiele a każdą wiąże się opowieść, każda ma swoją historię i swoje szczególne zdolności. Już wtedy, gdy opowiadał mi o tym, zaczęłam się gubić. Z czasem, niestey, informacje nie stały się bardziej zrozumiałe.

Jeśli to przepowiednia przyszłości, pokoleń, które przyjdą po nas nie czeka nic dobrego. Przyszłość Warhammer jest brutalna, ciemna i skoncentrowana na prowadzeniu nieustannej wojny. Wszyscy walczą ze wszystkimi, wszędzie.

Kolejnym etapem przygody z Warhammer, jest malowanie figurek i jeśli składanie jest trudne, malowanie, przynajmniej dla mnie, graniczy z cudem. To bardzo, bardzo precyzyjna praca. Nie wspomniałam, że figurki zazwyczaj mają zaledwie 4 do 5 centymetrów. Z tego powodu malowanie detali wymaga nie tylko sprawnego oka, ale i pewnej dłoni. Ta część mojemu synowi sprawia chyba największą radość. To bardzo kreatywny etap, dający wiele radości, szczególnie, gdy skończy się malować. Już zauważyłam, że jak tylko skończy, rozpoczyna kolejny projekt i malowaniu tak naprawdę nie ma końca.

Zaczęłam przeszukiwać Internet, ale nie potrafię pojąć tego świata. Ponieważ to jest cały świat… a właściwie kilka światów… kilka wszechświatów.

W największym skrócie Warhammer to gra bitewna, nie wiem, czy mogę ją nazwać planszówką, to chyba nie oddaje jej kompleksowości. Mogłabym napisać stołowa, ale takie określenie chyba nie istnieje. Podczas rozgrywki, dwóch lub więcej graczy rywalizuje ze sobą za pomocą armii miniaturowych modeli przedstawiających przeróżne rodzaje wojsk. Jednak do tego etapu jeszcze nie doszliśmy. Aby przystąpić do gry, należy mieć gotową armię i wiedzieć jakie są zasady gry a tych zasad jest mnóstwo i są skomplikowane.

Wróciliśmy do domu, mój syn pobiegł malować kolejną figurkę a ja zaczęłam przeszukiwać Internet w nadziei na jakiś taki skrót, informacje w pigułce na temat Warhammer 40.000.

Największym minusem tego hobby jest to, że wszystko jest bardzo drogie. A osoba zakochana w tych figurkach, wciąż chce więcej.

Te figurki to nie tylko gra planszowo-stołowa, ale również wiele gier komputerowych. To również książki beletrystyczne, opowiadające o przygodach przeróżnych armii. Kupiłam jedną z takich książek, może to choć trochę rozjaśni mrok mojej niewiedzy.

 

Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie. 

Agnieszka

 


25.07.2021 Niedziela.BE // fot. Collective Arcana / Shutterstock.com

(as)

 

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę: Wszystkie stworzenia duże i małe (cz.111)

Ciepłe myśli na belgijską niedzielę, czyli cykliczne spotkania przy porannej kawie

Agnieszka Steur


Wszystkie stworzenia duże i małe

Prawie nie oglądam telewizji. Czasem obejrzę jakiś film lub dla relaksu serial. Kiedyś przesiadywałam przed ekranem telewizora godzinami, ale chyba z wiekiem trudniej jest mnie zainteresować lub może zaczynam coraz bardziej dostrzegać zalety innych zajęć. I szczerze mówiąc tych innych zajęć też jest coraz więcej. Dlatego przed telewizorem zasiadam zazwyczaj tylko po to, by obejrzeć wiadomości. Jednak od czasu do czasu w telewizyjnym programie pojawia się coś nowego i się zakochuję.

Dziś chcę wspomnieć kilka słów o nowym serialu, który mnie zachwycił. O nowej adaptacji i ekranizacji książek James Herriota, który był brytyjskim lekarzem weterynarii i pisarzem. Cykl jego książek znany jest pod tytułem „Wszystkie stworzenia duże i małe” (All Creatures Great and Small), również ten tytuł nosi serial, o którym pragnę opowiedzieć.

Cykl książek Jamesa Herriota został kilkakrotnie zekranizowany. W 1974 powstał film fabularny, wystąpili w nim m.in. Simon Ward, Anthony Hopkins i Lisa Harrow. W 1975 nakręcono sequel pod tytułem „To nie powinno się zdarzyć”. W latach 1978-1990 zrealizowano serial BBC pod tytułem „Wszystkie stworzenia duże i małe”.

W 2019 roku kanał Channel 5 ogłosił, że latem rozpoczną się zdjęcia do kolejnej wersji serialu. To właśnie ta adaptacja mnie zachwyciła. W scenariuszu poczyniono znaczące zmiany, zarówno jeśli mowa o poprzednich ekranizacjach, jak i samej książce. Na przykład Siegfried Farnon w tej wersji jest wdowcem ze złamanym sercem. Znacznie powiększona została rola gospodyni, pani Hall, która została przedstawiona jako młodsza i cieplejsza postać niż w powieściach. Znacznie rozszerzono także rolę Heleny, ukochanej Jamesa Herriota.

Pierwszy sezon serialu to sześć odcinków plus świąteczny dodatek specjalny. Moim zdaniem, zdecydowanie za mało, już nie mogę doczekać się drugiego sezonu a wiem, że prace nad nim trwają.

Serial opowiada perypetie młodego weterynarza Jamesa Herriota, który otrzymuje pierwszą pracę w wiosce Darrowby w hrabstwie Yorkshire daleko od swego domu. Pracuje dla miejscowego weterynarza Siegfrieda Farnona.

Przyznam, że pierwszy odcinek oglądałam z lekką niechęcią. Zastanawiałam się, co może mi zaoferować serial o weterynarzu. Zwierzęta są chore, on je leczy, koniec. Nie mogłam być bardziej w będzie. Chciałam odpocząć po pracy a w telewizji nie było nic innego, zostawiłam i już w połowie pierwszego odcinka się zakochałam.

Jak powiedział Siegfried, „zwierzęta nie są trudne, to ludzie stanowią problem”. Dlatego to jest opowieść głównie o ludziach. Postaci są ciepłe, może trochę bajkowe, ale dzięki temu ogląda się tak przyjemnie. Serialowa rzeczywistość wygląda trochę tak, jak wyobrażaliśmy sobie świat dorosłych będąc dziećmi. Wszystkie problemy, rozterki, wyzwania, ale bez brutalności, złości i nieuczciwości. Bohaterzy zmagają się z codziennymi problemami i wyzwaniami, ale również doświadczają miłości i przyjaźni. Dobroć jest nagradzana. Jednak opowieść nie jest tak do końca różowa i puchata.

Bohaterów doświadczają tragedie, smutki i nieodwzajemnione miłości. Każdy ma jakieś kłopoty, ale i marzenia. Wszystko jednak w mieszance bardzo pozytywnej, ciepłej i zabawnej.

A okolice! Powiedzieć, że Yorkshire jest przepiękne, to powiedzieć zdecydowanie za mało. Można oglądać bez końca! No i zwierzęta, które również są bohaterami opowieści – przepiękne istoty.

W nowej wersji występują: Nicholas Ralph jako James Herriot, Samuel West jako Siegfried Farnon oraz Anna Madeley jako pani Audrey Hall.

Wspaniały jest również Callum Woodhouse jako Tristan Farnon, młodszy brat Siegfrieda. Wspomnę jeszcze, że w serialu zobaczyć można Matthew Lewisa jako Hugh Hultona, który znany jest z serii filmów o młodym czarodzieju „Harrym Potterze”.

Nie mogąc doczekać się kolejnego sezonu, zabieram się za czytanie.

Zapowiedź serialu:


Widzimy się za tydzień... przy porannej kawie. 

Agnieszka


18.07.2021 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(as)

 

Subscribe to this RSS feed