Serwis www.niedziela.be używa plików Cookies. Korzystając z serwisu bez zmiany ustawień przeglądarki wyrażasz zgodę na ich użycie. Aby poznać rodzaje plików cookie, cel ich użycia oraz sposób ich wyłączenia przeczytaj Politykę prywatności

Headlines:
Belgia: W tym regionie mieszkania droższe o 6%
Belgia: W Brukseli więcej zabitych na drogach
Belgia: Zeszły miesiąc drugim najcieplejszym czerwcem w historii pomiarów!
Niemcy: „Zmiany klimatyczne największym problemem społecznym”
Belgia: 7 lipca lekarze i dentyści będą strajkować
Słowo dnia: Hooimaand, juli
PRACA W BELGII: Szukasz pracy? Znajdziesz na www.NIEDZIELA.BE (niedziela 6 lipca 2025, www.PRACA.BE)
Flandria: 1 na 4 miejsca w żłobkach nie jest wykorzystywane
Belgia: Eksperci ds. cyberbezpieczeństwa pilnie potrzebni
Belgia: Młodzi ludzie „najmniej zmotywowanymi” pracownikami
Redakcja

Redakcja

Technologie: Prof. Krawczyk o lęku przed 5G: ludzie boją się tego, co nieznane, co zmieni ich życie

Ludzie boją się tego, co nowe, nieznane, co zmieni ich życie. Obawy, jakie ludzie wyrażają teraz w związku z technologią 5G, przypominają obawy przed wprowadzeniem prądu elektrycznego w XIX wieku - ocenia w rozmowie z PAP elektrotechnik prof. Andrzej Krawczyk.

Prof. Andrzej Krawczyk to prezes Polskiego Towarzystwa Zastosowań Elektromagnetyzmu. Elektrotechnik, twórca bloga elektrofakty.pl. Zajmuje się teorią pola elektromagnetycznego i wpływem promieniowania elektromagnetycznego na organizm. W rozmowie z PAP rozwiewa lęki związane z technologią 5G.

PAP: Jak pan się odniesie do stwierdzenia, że technologia 5G jest powiązana z pandemią koronawirusa?

Prof. Andrzej Krawczyk: Jakiś czas temu pojawiły się fake newsy, że 5G powoduje wzrost zachorowań na koronawirusa, blokuje układ odpornościowy albo ułatwia wirusom dostęp do komórek ciała. To są absurdalne stwierdzenia i kompletnie nie mają pokrycia w faktach.

PAP: Ale 5G coś jednak łączy z pandemią koronawirusa. Oba te elementy wpływają bezpośrednio na styl naszego życia, mogą zmienić świat i przynieść nam niepewną przyszłość. Może to właśnie ten lęk przed skokiem w nieznane znajduje ujście w teorii spiskowej?

A.K.: Niewykluczone. Ludzie boją się tego, co jest nowe, co jest nieznane, co zmienia ich życie. Ale pandemii COVID-19 mało kto się spodziewał. A upowszechnienia się 5G - owszem. To nie jest żadna rewolucyjna technologia. Jej wdrożenie to bowiem konsekwencja zwyczajnego procesu ewolucyjnego w inżynierii.

PAP: To z czego wyewoluowało 5G?

A.K.: W telefonii komórkowej zaczynaliśmy od pierwszej generacji, stąd nazwa 1G. Telefony służyły wtedy tylko do rozmów. Były wielkie i ciężkie. Potem pojawiła się technologia 2G, która umożliwiła wysyłanie SMS-ów. Następnie weszła 3G, która pozwoliła korzystać przez komórkę z internetu. 4G przyniosła jeszcze szybszy internet i możliwość przesyłania MMS-ów czy nagrań wideo. A 5G daje internet tysiąc razy szybszy niż dotąd - to będzie kilkadziesiąt gigabitów na sekundę, zamiast - jak dotąd - kilkudziesięciu megabitów na sekundę.

PAP: Ale np. w mediach społecznościowych pojawiają się grupy przeciwników 5G. Skąd pomysł, żeby protestować przeciwko tej technologii?

A.K.: Protesty przeciwko telefonii komórkowej nie wiążą się tylko z siecią 5G. To bardzo stara historia obaw ludzi. Już nawet wprowadzenie prądu elektrycznego na przełomie XIX i XX wieku wywoływało podobne protesty.

PAP: Przypomina mi się okrutny eksperyment Thomasa Alvy Edisona, który zabił słonicę, podłączając ją do prądu zmiennego.

A.K.: Tak, Edison chciał pokazać, że prąd zmienny - promowany przez jego konkurenta, Nikolę Teslę - jest o wiele bardziej niebezpieczny niż prąd stały. Edison eksperymentował też na skazańcach z krzesłem elektrycznym, aby zniechęcić ludzi do prądu zmiennego. To działało na wyobraźnię. Potem, w latach 70.- 80. XX w. niechęć ludzi wobec osiągnięć związanych z elektromagnetyzmem skupiła się na liniach wysokiego napięcia. Mówiono np., że krowy pasące się pod tymi liniami nie dają mleka; ludzie niszczyli instalacje. Jednak od tego czasu żadne badania nie wykazały, aby te linie energetyczne komuś robiły krzywdę. Z czasem energia protestów przerzuciła się na sieci telefonii komórkowej, a miało to miejsce od początku jej istnienia.

PAP: Zauważam pewien czynnik wspólny dla protestów przeciwko słupom wysokiego napięcia i przeciwko stacjom bazowym telefonii komórkowej. Według mnie to złowroga, nieprzyjemna architektura tych instalacji.

A.K.: Ludzie boją się tego, co jest duże, co im burzy harmonię w przestrzeni publicznej. A słupy wysokiego napięcia rzeczywiście są pod tym względem podobne do stacji bazowych.

Jednak technologia 5G może spowodować, że odejdziemy od tych dużych wież antenowych. Anteny 5G będą bowiem niewielkie, wieszane w infrastrukturze miasta: na latarniach, ścianach domów. Będzie można je tak wtopić w przestrzeń miasta, że przestaną być zauważalne. To jedna z zalet 5G. Może dzięki temu, że znikną wielkie słupy z antenami, ludzie przestaną się tak bać tej technologii? Swoją drogą w Anglii czy Holandii, gdzie też były protesty przeciwko 5G, palono w ramach nich stacje bazowe... sieci 4G! Jaki to ma sens?

PAP: Może stacje bazowe przypominają nam, że “Wielki Brat patrzy” i nie ukryjemy się przed zasięgiem nowych technologii... A jakiej wielkości jest antena 5G?

A.K.: To antena typu MIMO - nieduże płaskie urządzenie o wymiarach kilkadziesiąt na kilkadziesiąt centymetrów. Jeśli sprytnie zaplanuje się budowę infrastruktury, to takie anteny będą niezauważalne, wtopione w przestrzeń miasta. Te podświadome obawy związane z wielkością urządzeń przestaną istnieć. Kolejną zaletą tych anten jest też to, że obsługują bardzo dużo urządzeń, również telefonów komórkowych w jednej chwili.

PAP: Ale anteny 5G będą też gęściej rozsiane w mieście. Może więc bardziej narażą one ludzi na obecność promieniowania elektromagnetycznego?

A.K.: Nie. One wbrew pozorom będą pracowały ze znacznie mniejszą mocą. Teraz antena, która wisi na stacji bazowej, aby dotrzeć do jednej osoby, emituje sygnał w szerokim obszarze. Natomiast antena „pudełkowa” będzie wysyłała wiązki promieniowania elektromagnetycznego kierunkowo, do jednego użytkownika. Inne osoby będą poza zakresem działania tego pola elektromagnetycznego. Kolejną zaletą jest to, że połączenia będą dochodziły szybciej i nie będą się zrywały. Dzięki sieci 5G przestaną istnieć kłopoty techniczne, jakie dziś mamy z zanikającymi rozmówcami podczas telekonferencji czy niemożność dodzwonienia się do bliskich w czasie Sylwestra.

PAP: Jakie będą praktyczne zastosowania dla 5G?

A.K.: Szybkiego przesyłania dużych ilości danych potrzebują choćby samochody autonomiczne. Będzie też mógł nastąpić szybki postęp telemedycyny. I tak możemy sobie wyobrazić, że pacjenta w szpitalu w Pcimiu będzie mógł operować najlepszy chirurg z Bostonu czy Oxfordu. A to tylko maleńki wycinek możliwości, jakie daje rozwój Internetu Rzeczy.

PAP: No dobrze, ale może 5G wcale nie jest konieczne, aby osiągnąć tak szybki i sprawny internet? Może wystarczy internet przesyłamy "po kablu" - przez sieci światłowodowe?

A.K.: Nie da rady. Światłowody oczywiście będą dalej wykorzystywane przy połączeniach na duże odległości, ale nie da się ze światłowodem podejść do każdego telefonu, każdego laptopa, każdego samochodu. Przynajmniej od jakiegoś miejsca internet musi dochodzić do anteny, która prześle sygnał do urządzenia.

PAP: W kontekście 5G pojawiają się głosy, że promieniowanie elektromagnetyczne nie jest naturalne. A to, co nienaturalne - traktowane jest jako złe.

A.K.: Każda technologia, z której korzystamy jest nienaturalna. Czy naturalne jest to, że w samolocie możemy się przemieszczać - unosząc się nad ziemią - z prędkością 1000 km na godzinę? Niekoniecznie. Ale dlaczego miałoby to być coś złego? Poza tym sztuczne pole elektromagnetyczne wchodzi w symbiozę z naturalnym polem elektromagnetycznym.

PAP: Naturalne pole elektromagnetyczne?

A.K.: Oczywiście! Jesteśmy przyzwyczajeni do pól elektromagnetycznych, bo sami jesteśmy ich emiterami. Płyną przecież w nas prądy, które przekazują sygnały w organizmie. I te prądy produkują swoje pole elektromagnetyczne. Każdy z nas to więc twór elektromagnetyczny.

PAP: Skoro prąd elektryczny jest nieodłączną częścią naszego życia, to czy sztuczne pole elektromagnetyczne nie zaburza jakoś funkcjonowania naszych naturalnych pól elektromagnetycznych?

A.K.: Nie. Dochodzi tu raczej do symbiozy a nie zaburzania. Pojawiają się hasła, że sygnał z 5G używany jest do kontroli umysłu. To są absurdy. Takie pole elektromagnetyczne nie ma możliwości zmieniać myśli.

PAP: Obawę o kontrolowanie mózgu można rozumieć też na innym, symbolicznym poziomie: telefony komórkowe zmieniają stan naszego umysłu. Może niektórzy ludzie boją się, że dalszy postęp cyfrowy doprowadzi do dalszego osłabiania się więzi między ludźmi, kontaktu z przyrodą. A życie duchowe przestanie być ważniejsze niż ciągły napływ nowych bodźców...

A.K.: To prawda, komunikacja między ludźmi kompletnie się zmieniła od kiedy pojawiły się telefony, nie tylko komórkowe. Dawniej, żeby dowiedzieć się, co u kogoś słychać, trzeba było się do niego wybrać z wizytą. Teraz wystarczy zadzwonić na komórkę lub przeczytać jego wpis w mediach społecznościowych. To skutek postępu. Ale kiedy pojawiły się pociągi, też wyrażano obawy, że kolej to zły wynalazek, bo pomaga ludziom oddalać się od siebie.

Aby zapobiec oddalaniu się ludzi, można oczywiście protestować przeciwko nowym technologiom. Ale może zamiast tego warto zadbać o te relacje w swoim życiu. Spotykać się z osobami, na którym nam zależy. Spędzać czas tak, jakbyśmy tego chcieli. I zgodnie z tymi wartościami wychowywać dzieci. Nowe technologie są tylko narzędziem i to my decydujemy, jak je używać.

PAP: Ale wróćmy jeszcze do wpływu promieniowania elektromagnetycznego na człowieka. Czy ono może negatywnie oddziaływać na organizm?

A.K.: Ja nie mówię, że pole elektromagnetyczne nie oddziałuje na człowieka. Jeśli ktoś mi powie, żebym usiadł na antenie radaru, to ja tego nie zrobię. Przy takiej sile pola elektromagnetycznego, jakie emituje radar, mógłbym sobie nadmiernie podgrzać niektóre części ciała. To samo jest z mikrofalówkami. Ale moc mikrofalówki czy radaru jest znacznie, znacznie większa niż aparatu telefonicznego czy stacji bazowej telefonii komórkowej. Cytując Paracelsusa, to wszystko jest trucizną, to a ryzyko zatrucia to tylko kwestia dawki. Weźmy np. takie zjawisko, jakim jest płynąca z góry woda. Jest przyjemnie, kiedy płynie nam na głowę ciepły prysznic. Ale jeżeli wejdziemy pod wielki wodospad - możemy zginąć.

PAP: No to odnieśmy pana metaforę do 5G: czy promieniowanie emitowane przez stacje bazowe to prysznic, ulewa czy wodospad?

A.K.: Przyjemny prysznic.

PAP: Od stycznia br., aby umożliwić budowę sieci 5G, zmieniono w Polsce normy promieniowania elektromagnetycznego. Teraz dopuszczalne są wielokrotnie większe dawki niż wcześniej. Może to nas jednak zbliżyło do wodospadu?

A.K.: Zupełnie nie. Dalej pozostajemy pod prysznicem. Normy, które zmieniły się na początku roku to dopasowanie się do tego, co w krajach Europy Zachodniej czy w Stanach Zjednoczonych. A te normy są i tak 50 razy zaniżone w stosunku do wartości, która mogłaby ewentualnie - a więc wcale nie wiadomo, czy rzeczywiście - w jakikolwiek sposób wpływać na organizm. Jesteśmy więc bardzo dalecy od tego, żeby pole elektromagnetyczne, w którym przebywamy, wpływało jakoś na organizm.

PAP: Czy można powiedzieć to ze stuprocentową pewnością? Przecież nigdy nie przetestowano, czy jeśli jakiś człowiek będzie przebywać przez całe swoje życie w polu elektromagnetycznym takim, jak wytwarza sieć 5G, to nie wpłynie to jakoś na jego zdrowie.

A.K.: Ale właśnie z przejścia z 4G na 5G płyną tylko zalety, jeśli chodzi o promieniowanie. Po pierwsze dlatego, że sygnał będzie precyzyjniej kierowany do użytkownika, a nie do wszystkich wokół. A oprócz tego będzie to drobna zmiana częstotliwości. Teraz mamy 2,6 GHz, a nowe sieci będą pracowały na częstotliwościach 3-3,5 GHz czy nawet 6 GHz. To są oddziaływania bardzo podobne i dalekie od tego, by zaburzać pracę ciała. Ale różnica jest tylko na plus: wyższa częstotliwość sprawi, że promieniowanie lepiej wytłumi się w skórze. Częstotliwości 5G będą więc zyskiem w stosunku do 4G. Tymczasem w raporcie amerykańskiej FDA (Food and Drug Administration - amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków - przyp.PAP)podsumowano, że wszystkie badania dotyczące 4G - wykonywane przez ostatnie dziesięciolecie - nie wykazały żadnego związku pola elektromagnetycznego z chorobami nowotworowymi, najczęściej wiązanymi z działaniem pola elektromagnetycznymi.

PAP: Ale to badania tylko człowieka. A pole elektromagnetyczne będzie oddziaływało nieprzerwanie na całą biosferę dekadami. Może więc nie jesteśmy w stanie w 100 proc. przewidzieć, czy jakiś gatunek akacji, grzyba czy żuczka nie zareaguje na to promieniowanie negatywnie?

A.K.: Nie spodziewałbym się, że pole takie będzie negatywnie działało na jakieś organizmy. Rzeczywiście jednak - nie można przewidzieć, co się stanie w przyszłości. Jeśli jednak chodzi o drzewa, badano, jak wpływa na nie pole elektromagnetyczne z telefonii komórkowej. Nic alarmującego tam nie wyszło.

Co do żuczków, to ukazała się praca polsko-słowackiej grupy badawczej na temat oddziaływania pola elektromagnetycznego na kleszcze. Metodologia tych badań - prowadzonych przez samych przyrodników, a żadnego specjalistę od elektromagnetyzmu - jest dyskusyjna. A media jeszcze podkręciły przekaz pisząc, że smartfony przyciągają kleszcze. A to przekomiczne, bo z tych badań to nie wynikło. Te badania trzeba powtórzyć na modelu bliższym technologii, z której rzeczywiście korzystamy.

PAP: Mówił pan, że promieniowanie elektromagnetyczne może podgrzewać komórki ciała. Przez ostatnie półtorej godziny rozmawiał pan ze mną przez komórkę. Czy czuje pan, że fale elektromagnetyczne z pana telefonu podgrzały pana ucho?

A.K.: Robiliśmy kilka lat temu badania - mierzyliśmy temperaturę ucha podczas półgodzinnej rozmowy telefonicznej. A dla porównania sprawdziliśmy też temperaturę, kiedy ktoś przez pół godziny trzymał przy uchu telefon z wyjęta baterią. W obu tych sytuacjach temperatura ucha wzrosła o 1 stopień Celsjusza. Ogrzane ucha nie jest więc wynikiem działania pola elektromagnetycznego, ale tego, że kiedy trzyma się coś przy uchu, jest gorszy obieg powietrza wokół twarzy. Odpowiadając więc na pani pytanie: nie. Fale elektromagnetyczne z komórki nie podgrzały mi teraz ucha. Są na to o wiele za słabe.



02.06.2020 Niedziela.BE // źródło: Rozmawiała Ludwika Tomala, PAP, naukawpolsce.pap.pl // fot. Shutterstock, Inc.

(kmb)

 

Historyk: prostytucja w starożytnym Rzymie była akceptowana; miała "chronić" małżeństwo

Prostytucja była w starożytnym Rzymie legalna i akceptowana przez państwo. Jej zadaniem była "ochrona" małżeństwa - skorzystanie z usługi prostytutki miało być "wentylem bezpieczeństwa". Jednak była to ochrona raczej z męskiego punktu widzenia, odczuć kobiet nie znamy - mówi w rozmowie z PAP historyk prof. Paweł Sawiński. 

Takie nastawienie starożytnych Rzymian dobrze ilustrują słowa przypisywane Katonowi Starszemu (234 - 149 p.n.e.), który miał zwrócić się następującymi słowami do młodzieńca, który zawstydzony opuszczał dom publiczny: „Nie jest hańbą tu wchodzić, hańbą jest tylko nie umieć stąd wyjść.” Prof. Paweł Sawiński, historyk starożytności z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu uważa, że wśród męskich przedstawicieli cywilizacji rzymskiej korzystanie z usług prostytutek nie było co prawda powodem do dumy, ale też nie wstydzono się tego. Należało jednak zachować pewien umiar – podkreśla.

Prostytucja była w Rzymie zjawiskiem dość powszechnym i akceptowanym przez państwo. Jeżeli wierzyć Swetoniuszowi (69 – 130 n.e.) cesarz Kaligula miał nawet założyć dom publiczny na Palatynie, czyli na jednym z siedmiu wzgórz, na których założono stolicę. Wiemy też, że administracja rzymska czerpała korzyści z działalności prostytutek, dzięki ściąganiu podatków. Ponoć Kaligula wprowadził np. podatek dla prostytutek od jednorazowego stosunku.

Mamy też pewne informacje z Pompejów na temat cennika usług prostytutek. Wynika z nich, że koszt takiej usługi sytuował się od 1-5 asów.

„Przy dziennym zarobku przeciętnego robotnika, który wynosił średnio 16 asów, nie były to zbyt wygórowane ceny. Najtańsze prostytutki oferowały swoje usługi nawet za 1 asa (...)” – wylicza prof. Sawiński.

Prostytutki oferowały swoje wdzięki zarówno w domach publicznych (w Pompejach zidentyfikowano dwupiętrowy budynek w centrum miasta), ale zapewne też w ulicznych tawernach, w których znajdowały się "pokoje na godziny". "Można było je również spotkać poza miastem. W Rzymie np. oferowały one swoje usługi m.in. przy słynnej drodze (via Appia), wzdłuż której ciągnęły się liczne grobowce” - mówi prof. Sawiński. Było to miejsce ruchliwe i powszechnie uczęszczane. Dlatego znalezienie klienta w rejonie nekropolii było stosunkowo proste.

Z usług prostytutek korzystali zarówno kawalerowie, jak i mężczyźni żonaci. Ci drudzy wcale nie robili tego po kryjomu.

"Mogli z tych usług korzystać swobodnie. Do +dyspozycji+ mieli również niewolnice i niewolników. Żony innych obywateli były natomiast nietykalne. Ewentualny romans z mężatką był niebezpieczny, gdyż wiązało się to z wkroczeniem w +strefę wpływów+ innego obywatela, a to mogło zakończyć się przykrymi konsekwencjami dla cudzołożnika” – podkreśla badacz. W jego ocenie, oznacza to, że w oczach rzymskich mężczyzn prostytucja miała na swój sposób chronić małżeństwo, a raczej ich własne interesy.

Co kobiety sądziły na ten temat? "Nie znamy odczuć kobiet, bo nie ma żadnego tekstu, który wyszedłby spod ich ręki. Wiemy tylko co mężczyźni myśleli o kobietach" - zaznacza historyk.

Średnia wieku zamążpójścia w starożytnym Rzymie to ok. 14-15 lat, ale rzymscy prawnicy dopuszczali nawet zawarcie związku z dziewczynkami w wieku 12 lat. Tymczasem mężczyźni mieli wówczas około 25 lat.

Prof. Sawiński przytacza treść zachowanego na papirusie listu, w którym mąż zwraca się do swojej żony. "Jest co prawda pełen troski, bo jego małżonka jest w stanie błogosławionym, to zaskakuje fragment dotyczący spodziewanego dziecka. Pisze w nim: +jeśli będzie to chłopiec - zaopiekuj się nim, ale jeśli dziewczynka - wyrzuć+". Historyk mówi, że tego typu praktyka była dość powszechna. Niechciane dzieci (głównie dziewczynki) porzucano poza miastem, najczęściej na śmietniskach. Tam często przejmowały je osoby, które wychowały takie porzucone dzieci na niewolników.

„Trzeba jednak podkreślić, że taka praktyka odnosiła się przede wszystkim to niższych grup rzymskiego społeczeństwa” – zaznacza naukowiec.

Mamy też świadectwa istnienia męskiej prostytucji. Z zachowanych graffiti z Pompejów wiemy, że niektórzy mężczyźni oferowali swoje usługi seksualne, które były adresowane zarówno do mężczyzn jak i kobiet - podkreśla historyk.

Mniej lub bardziej usatysfakcjonowani klienci domów publicznych pozostawiali wewnątrz domów uciech lub na murach okolicznych domostw swoje wrażenia. Tego typu napisy znane są na przykład z Pompejów. "Najczęściej mężczyźni przechwalają się ile to odbyli stosunków seksualnych lub jakiego rodzaju - na przykład grupowe. Często są to napisy bardzo wulgarne.

"Często mówi się, że nasza cywilizacja bazuje na antycznej. Tymczasem standardy starożytnego Rzymu były na wielu polach różne od dzisiejszych. Dotyczy to na przykład statusu kobiet i ich pozycji w rzymskiej rodzinie i społeczeństwie (m.in. brak praw politycznych), porzucania nowonarodzonych dzieci, czy traktowania niewolników” - podsumowuje naukowiec

 


04.06.2020 Niedziela.BE // źródło: Szymon Zdziebłowski, PAP - Nauka w Polsce, naukawpolsce.pap.pl // foto: Bas-relief and sculpture of ancient Roman warriors // fot. Shutterstock, Inc.

(kmb)

 

Polska: W polskiej historii nie brak było epidemii; dawniej pojawiały się nawet co kilka lat

W polskiej historii nie brak było epidemii np. dżumy, cholery, ospy, grypy. Jedną z nich była wrocławska ospa z roku 1963 - jedna z ostatnich w Europie epidemii ospy prawdziwej. Według przewidywań miała trwać 2 lata i przynieść śmierć 200 osób. Tymczasem wygasła po 25 dniach od jej wykrycia, zabijając siedmiu chorych.

Ślady epidemii można znaleźć wszędzie np. w postaci kamiennych kolumn wotywnych stawianych na placach miast po zakończeniu zarazy. Określenia takie jak „morowy”, „trędowata” czy „zadżumiony” weszły do potocznego języka.

Niewiele wiadomo o epidemiach z czasów prasłowiańskich. Musiało do nich jednak dochodzić, skoro ówcześni wierzyli m.in. w demona Trzybka, który miał roznosić po świecie zarazy i morowe powietrze. W średniowieczu uważano, że za epidemie odpowiada gniew Boży, wpływ planet lub zwiastujące nieszczęścia komety. Rzeczywistymi przyczynami epidemii były tymczasem fatalne warunki sanitarne w miastach, skupienie wielu ludzi na małej powierzchni, migracje i szlaki handlowe oraz tradycja pochówku zmarłych na małych przykościelnych cmentarzach w obrębie murów. Rozkopując groby na nowe pochówki uwalniano w ten sposób bakterie.

Pierwszą wzmiankę o epidemiach – z roku 1003 i 1006 - można znaleźć w kronice Jana Długosza. „Głód, mór i zaraza okropne panowały tymi czasy nie tylko w Polsce, ale i w całym prawie świecie”. Później dżuma pojawiała się wielokrotnie - w roku 1186, 1283, 1307, 1360, 1383, 1451, 1497, 1542, 1573, 1663, 1680, 1720. W roku 1348 "morowa zaraza" zabrała (według ówczesnych kronik) jedną czwartą ludności Polski. Epidemie dżumy, cholery, ospy i innych, czasem niezidentyfikowanych chorób pojawiały się co kilka kilkanaście lat, czasem na określonym obszarze, a czasem w całym kraju lub na całym kontynencie. Pod koniec XV wieku w Krakowie epidemie dżumy zdarzały się co 2-3 lata, a nawet rok po roku. W latach 1500-1750 w Krakowie odnotowano 92 epidemie – najwięcej ze wszystkich polskich miast. W latach 1601-1650 epidemii w Krakowie było 19, a Warszawie – 33. Później zachorowania w obu miastach utrzymywały się na zbliżonym poziomie.

Epidemie sprzyjały patologicznym zachowaniom. W roku 1589 w Krakowie ścięto grabarza, który w czasie pomoru mordował ludzi.

Według Długosza po raz pierwszy polskie władze państwowe zaczęły zwalczać epidemie w roku 1472. Przykładem niewzruszoności władcy wobec zarazy był Władysław Warneńczyk, który w roku 1441, będąc także królem Węgier, nie opuścił pałacu w Budzie, mimo że „w komnatach królewskich codziennie z rana po kilku znajdowano umarłych”, a „podczas nabożeństwa ludzie padali na ziemie i w śmiertelnych drganiach życia dokonywali”.

Częste na polskich ziemiach wojny sprzyjały szerzeniu się chorób, choć niekoniecznie w oczywisty sposób. Na przykład pierwszy najazd Tatarów pod wodzą Bajdara (1241) pociągnął za sobą sprowadzenie w latach 1241-42 z Niemiec kupców, rzemieślników i... trądu.

Ożywione kontakty z cudzoziemcami sprawiły, że pierwszy oficjalnie odnotowany przypadek kiły pojawił się w Polsce już w roku 1495, czyli w dwa lata po powrocie Kolumba z pierwszej wyprawy do Ameryki, uznawanej powszechnie za "ojczyznę" tej choroby. Na kiłę chorowali m.in. Jan Olbracht, Stefan Batory i Jan III Sobieski i wśród europejskich monarchów nie byli pod tym względem wyjątkiem (wśród chorych znaleźli się też Iwan Groźny, Piotr Wielki). W zależności od kraju nazwę tej choroby łączono z różnymi krajami. We Włoszech i Niemczech była chorobą francuską (Morbus gallicus), we Francji - chorobą włoską lub angielską, w Holandii chorobą hiszpańską, a w Rosji - polską.

Wiek XIX przyniósł dużą zachorowalność na cholerę. Przypisuje się jej winę za śmierć Adama Mickiewicza, choć istnieje też teoria dotycząca jego otrucia.

I wojna światowa oprócz tyfusu i czerwonki, które dziesiątkowały zwłaszcza obozy jenieckie - przyniosła grypę hiszpankę, najbardziej zabójczą ze współczesnych epidemii. Według różnych specjalistów zabiła ona na całym świecie od 50 do nawet 100 milionów osób, a zachorowało około 500 milionów. Wbrew nazwie wirus został do Europy przeniesiony z USA przez żołnierzy amerykańskich udających się na front.

Podczas wojny polsko-bolszewickiej straty z powodu epidemii wśród jeńców rosyjskich w Polsce wyniosły około 20-25 tys. na ogółem 85 tys. Na terenie Rosji i Litwy w obozach jenieckich w tym okresie przebywało około 51 tys. żołnierzy polskich, w wyniku epidemii zmarło do 20 tys. spośród nich.

Jeszcze do połowy ubiegłego stulecia do najczęstszych chorób zakaźnych należał dur brzuszny – w latach 1919-1924 zabił prawie 10 tysięcy Polaków. Poprawa warunków sanitarnych oraz masowe szczepienia ograniczyły tę plagę. W 1948 roku zanotowano 7975 zachorowań i 478 zgonów. Jeszcze w latach 60. XX w. co roku zgłaszano w Polsce około 3 tys. zachorowań i kilkadziesiąt zgonów na dur brzuszny. Do 1976 roku prowadzono powszechne szczepienia wybranych grup dzieci i młodzieży. Obecnie dur jest w Polsce chorobą zanikającą.

Po II Wojnie Światowej dużym zagrożeniem były: gruźlica, dyfteryt czy polio, z czasem dzięki szczepionkom i antybiotykom sytuację udało się opanować. W latach 1957-58 pojawiła się pochodząca z Chin grypa azjatycka, w latach 1968-69 – grypa Hong-Kong, w 1977 roku - grypa rosyjska.

Sławną polską epidemią była wrocławska ospa z roku 1963 – ostatnia w Polsce i jedna z ostatnich w Europie epidemia ospy prawdziwej. Latem przywlókł ją z Azji (jedne źródła mówią o Indiach, inne o Birmie i Wietnamie) Bonifacy Jedynak, oficer Służby Bezpieczeństwa. Zachorowało 99 osób (głównie personelu medycznego), z których siedem zmarło. Miasto zostało na kilka tygodni sparaliżowane i odcięte od reszty kraju kordonem sanitarnym. Zaszczepiono 98 proc. ludności Wrocławia. Osoby podejrzane o kontakt z chorymi umieszczano w izolatoriach. Mimo to ospa przedostała się do pięciu innych województw, nie wywołując tam jednak epidemii. WHO przewidywała, że epidemia ta potrwa 2 lata, zachoruje 2000 osób i umrze 200. Tymczasem wygasła po 25 dniach od jej wykrycia.

 


03.06.2020 Niedziela.BE // źródło: Paweł Wernicki, Nauka w Polsce, naukawpolsce.pap.pl // fot. Shutterstock, Inc.

(kmb)

 

Polska. Eksperci: prawie 20 mln Polaków ma zbyt wysoki poziom cholesterolu

Zbyt wysoki poziom cholesterolu ma prawie 20 mln Polaków. Większość z nich nie robi nic, by go obniżyć, a tylko nieliczni są leczeni skutecznie – mówili w czwartek kardiolodzy podczas konferencji prasowej online. Zbyt duży cholesterol zwiększa ryzyko zawału serca i przedwczesnego zgonu.

Wciąż zwiększa się liczba Polaków z hipercholesterolemią, czyli podwyższonym poziomem cholesterolu (powyżej 190 mg/dl). Jeszcze kilka lat temu 18 mln naszych rodaków miało zbyt duże jego stężenie we krwi. Ostatnio liczba ta zwiększyła się do około 20 mln – powiedział prof. Piotr Jankowski z Instytutu Kardiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

"To niepokojące – stwierdził - ponieważ im wyższe stężenie cholesterolu we krwi, tym większe jest ryzyko zgonu z powodu chorób sercowo-naczyniowych, w tym przede wszystkim zawału serca". Nie ma znaczenia, w jakim wieku występuje hipercholesterolemia, jest szkodliwa zarówno u ludzi w średnim wieku, jak też u osób starszych, nawet osiemdziesięcio- i dziewięćdziesięciolatków. Tymczasem po 60. roku życia aż 80 proc. Polaków ma zbyt duży poziom cholesterolu.

Eksperci przekonywali, że hipercholesterolemia jest jednym z głównych niezależnych czynników ryzyka chorób sercowo-naczyniowych, oprócz nadciśnienia tętniczego, palenia tytoniu, cukrzycy i otyłości. Tłumaczyli, że skutkiem tego jest rozwój miażdżycy, czyli odkładanie się w ścianach wewnętrznych tętnic cholesterolu i powstawanie blaszek miażdżycowych. Doprowadzają one do zwężenia tętnic i niedokrwienia tkanek. W przypadku tętnic wieńcowych dochodzi do niedokrwienia mięśnia sercowego, objawiającego się bólem w klatce piersiowej podczas wysiłku lub stresu. Może dojść do pęknięcia blaszki miażdżycowej, co często prowadzi do zawału serca (powodowanego zablokowaniem tętnicy wieńcowej).

Miażdżyca występuje także w kończynach dolnych; powoduje niedokrwienie kończyn, objawiające się bólami w nogach. Choroba ta może doprowadzić również do udaru mózgu lub tzw. przemijającego napadu niedokrwiennego, nazywanego miniudarem. Takie mogą być skutki lekceważonej hipercholesterolemii, ale chodzi to, żeby im zapobiec, a przed tym chroni jedynie skuteczne obniżanie poziomu cholesterolu we krwi.

„Większość Polaków wciąż jednak lekceważy hipercholesterolemię, ponieważ przez długi czas nie powoduje ona żadnych dolegliwości. Wiele osób wręcz dobrze się czuje i nie widzi potrzeby poddania się leczeniu” – podkreślił prof. Jankowski.

Z przytoczonych przez specjalistę danych badania WOBASZ II z 2016 r. wynika, że aż u 62 proc. naszych rodaków z hipercholesterolemią nie została ona nawet rozpoznana, a u 17 proc. badanych mimo wykrycia nie podjęto jej leczenia. Jedynie u 6 proc. pacjentów z tą dolegliwości jest ona skutecznie leczona, czyli poziom cholesterolu został obniżony, na ogół lekami, do pożądanego poziomu. Pozostali pacjenci są leczeni w niewystarczającym stopniu, najczęściej z powodu zbyt niskich dawek leków (głównie statyn) albo nie stosują się do zaleceń lekarza. Pacjenci często przestają zażywać leki po kilku lub kilkunastu miesiącach. Tymczasem terapia musi być długotrwała, tylko w ten sposób można uniknąć zawału serca lub udaru mózgu.

Przewodniczący Polskiego Towarzystwa Lipidologicznego prof. Maciej Banach, który jest dyrektorem Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polski w Łodzi powiedział, że niewłaściwe leczenie jest szczególnie groźne u pacjentów z wysokim ryzykiem chorób sercowo-naczyniowych. Są to głównie osoby, które poza hipercholesterolemią mają nadciśnienie tętnicze, cukrzycę, palą papierosy i są otyłe. „U pacjentów z wysokim ryzykiem cele terapeutyczne osiągane są jednak u zaledwie 25-30 proc. pacjentów’ – dodał.

Zdaniem ekspertów głównym błędem - poza zaniechaniem lub zaprzestaniem leczenia przez pacjentów - jest przepisywanie przez lekarzy zbyt małych dawek statyn, leków będących podstawą leczenia hipercholesterolemii. U wielu pacjentów powinny być one nawet dwukrotnie większe, przykładowo zamiast 40 mg atorwastatyna powinno być zażywane w dawce 80 mg.

U niektórych pacjentów nie wystarczy zwiększać dawki statyn, szczególnie u tych wymagających obniżenia stężenia złego cholesterolu (LDL) poniżej 55 md/dl. Konieczne jest dołączenie innego typu leku, takiego jak ezetymib i stosowanie terapii skojarzonej. Prof. Banach zapewnia, że lek ten nie jest już drogi, ponieważ są dostępne tańsze leki odtwórcze (tzw. generyki). „Nadal jednak monoterapia statynami jest wciąż standardem postępowania, nawet przy braku jej efektywności” – dodaje.

Z wyliczeń specjalisty wynika, że terapię skojarzoną w Polsce otrzymuje 15-20 proc. wymagających jej pacjentów, a powinno około 1,5 mln chorych. Prof. Banach uważa, że należy starać się obniżać poziom cholesterolu jak najbardziej, zgodnie z zasadą: im mniej - tym lepiej, przez jak najdłuższy okres.

Prof. Marlena Broncel, kierownik Kliniki Chorób Wewnętrznych i Farmakologii Klinicznej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi powiedziała, że zasadę tę coraz częściej rozumieją pacjenci po zawale serca. Wciąż jednak trudno wytłumaczyć tym, którzy zawału serca jeszcze nie przebyli, żeby przyjmowali leki regularnie i do końca życia.

 


02.06.2020 Niedziela.BE // źródło: Zbigniew Wojtasiński, Nauka w Polsce, naukawpolsce.pap.pl // fot. Shutterstock, Inc.

(kmb)

 

Subscribe to this RSS feed